FAKTY – Ciekawostki (z Kroniki Parafialnej i wspomnień parafian)

Historia pewnego „mebla”

Może nie najistotniejszym, ale niewątpliwie ważnym „meblem” w każdym kościele są organy. Gdy grają, nie zauważamy ich obecności w świątyni. Gdy milkną, czujemy, jakby nasza modlitwa była nie pełna. Rzeczywistość powojenna zastała organy straduńskiej świątyni w zupełnej rozsypce. Prześledźmy ich historię posługując się obficie zapisami w Kronice Parafialnej (pisane kursywą, to właśnie cytaty z Kroniki).

Już przed wojną, to znaczy przed uszkodzeniami organ od kul i przed pożarem w wieży ( w 1953 roku) , na skutek działania wody jeszcze bardziej ucierpiały, niemieccy fachowcy orzekli, że tych organów się już naprawić nie da.”

Jeszcze w 1945 roku na polecenie ks. prob. Feliksa Sapoka naprawili je jednak dwaj mieszkańcy Brożec: Hoheisel i Miczka, „ale niedługo można było na nich grać, gdyż miech nie trzymał powietrza”.

W 1946 roku ks. Sapok „postanowił zakupić dla siebie fisharmonię, którą pożyczył dla kościoła. Grał na niej ówczesny kierownik szkoły – Lewandowski”.

Dopiero w maju 1949 roku, na polecenie ks. Sapoka, organomistrz Baryla z Komprachcic naprawił organy, uruchamiając 4 z 10 registrów, tak że można było już na nich grać. Należałoby raczej powiedzieć „jeszcze” na nich grać, gdyż jak napisał ks. Proboszcz: „organy są stare i liche”.

Za ks. Prob. Bernarda Bartoszka (1954 – 1958) znów grała w kościele tylko fisharmonia, która, jak napisał: „nie była i nie mogła być ‘laitstimą’ zwłaszcza przy większych uroczystościach”. W 1957 roku „wielu fachowców uważało, że te pozostałości z instrumentu to już tylko materiał na złom i opał”. Za poparciem ówczesnej Rady Parafialnej ks. Bartoszek postanowił jednak organy reaktywować, tzn. przy wykorzystaniu do maksimum tego co pozostało zbudować instrument jakby od podstaw. „Prace trwały od sierpnia 1957 aż do lutego 1958 roku (z przerwami, gdyż miały być gotowe na Święta Bożego Narodzenia 1957, ale firma warszawska nie dostarczyła na czas piszczałek). Wprawdzie na Boże Narodzenie zagrały, ale tylko w trzech głosach, bo tyle zdążono zrobić. Na początku lutego odebrał robotę w obecności Rady Parafialnej miejscowy organista p. Szynowski wraz z organistą z Brożec”. Uroczyste poświęcenie wyznaczono na dzień 16 lutego 1958 (foto w Galerii Faktów Ciekawostek: fasada organ z 1958). Za zgodą Rady Parafialnej wszystkim rodzinom wysłano zaproszenia (foto: Zaproszenie z 1958) na „Ojców chrzestnych” ufundowanych przez parafię organów. Koncertmistrzem wyznaczono ks. Koszelę z Walc. Gdzie rośnie Chwała Boża, tam i „diabeł lubi pomachać ogonem”. „Kiedy miał się odbyć koncert, nagle został wyłączony prąd. Mimo to koncert się odbył przy pomocy kalikowania.” „Koniec wieńczy dzieło” powiedzielibyśmy dzisiaj. Ks. Baroszek zapisał: „Das Werk lobt den Meister” – a mistrzem, „który z resztek złomu i szczątków zbudował grający instrument”, był organomistrz Ryszard Franke z Rybnika.

To jednak nie koniec historii (i problemów) z organami w tle ze straduńskiego kościoła!

Ks. Prob. Zenon Dzieża już w 1961 roku napisał: „w tym roku uporządkowano rozstrojone organy”. – być może chodziło tylko o drobną naprawę. Ponownie jednak w 1969 roku czytamy zapisek ks. Dzieży: „nasze organy wymagają ciągłej pomocy mistrzów. W tym roku dokonano małego remontu”.

Po 15 latach, to jest w 1984 roku ówczesny proboszcz straduńskiej parafii ks. Władysław Kut podjął decyzję o gruntownym remoncie instrumentu. „Od października remont kapitalny przeprowadzała firma Jana Malińskiego z Olesna. Trwał 2 miesiące. Zostały wymienione prawie wszystkie mieszki i zakonserwowano je od robaków. Na kiermasz, to jest w pierwszą niedzielę listopada już częściowo zagrały, choć nie wszystkie głosy były czynne.”

Następnego remontu, a może raczej ponownej odbudowy organów podjął się w 1993 roku ks. Prob. Konrad Kosytorz. Napisał w kronice: „w marcu 1993 roku rozpoczęto remont organów. Z całości instrumentu pozostaną tylko metalowe piszczałki. Pozostałe elementy, łącznie z mieszkami zostaną wymienione”. Prace przebiegały z niemałymi perturbacjami i dlatego zakończyły się dopiero w grudniu 1993 roku. Problemy dotyczyły pracy organomistrzów, bo drewniane elementy prospektu organowego sprawnie wykonane zostały w miejscowej stolarni p. Jana Jasika (foto: prospekt organ współcześnie). „Poświęcenie odbyło się 2 stycznia 1994 roku. Niemal cała ludność obecna była na mszy świętej o godz. 14.3o. Poświęcenia dokonał bp. Jan Bagiński. Na rozpoczęcie grała p. Rita Maron.”

Temat organów wrócił za ks. prob. Konrada jeszcze raz w 1999 roku. Napisał wówczas: „20 grudnia dokonano małego remontu organów. Przy tej okazji instrument został nastrojony”.

Zapewne czas dopisze ciąg dalszy tej historii. /…/ Jeden „mebel” – tyle kłopotów, tyle starań, tyle pieniędzy i tyle … z niego CHWAŁY BOŻEJ gdy sprawny !!!

Piękna nasza świątynia

Niewątpliwie otoczenie w którym się znajdujemy wpływa na stan naszego ducha. Gdy tym otoczeniem jest świątynia pomaga w skupieniu, lub rozprasza, skupia myśli na Bogu, lub oczy na pięknie czy brzydocie jej elementów.

Po zakończeniu wojny, gdy widocznych było wiele uszkodzeń, a wszystko wymagało troski, potrzeba było ustalić pewne priorytety działań: naprawić dach, okna, czy plot, pomalować mieszkanie, by godnie żyć, czy kościół, by lepiej się modlić ???

Po naprawieniu najpilniejszych szkód wojennych dopiero w 1949 roku zapadła decyzja o malowaniu kościoła. Ówczesny Proboszcz, ks. Feliks Sapok napisał w Kronice: „ w grudniu nasi ludzie wymalowali kościół pod kierownictwem p. Lempika (Czarny Bór, pow. Kamienna Góra, Dolny Śląsk). Tenże wykonał też nad prezbiterium artystyczny obraz przedstawiający Pana Jezusa na krzyżu, żołnierza, który przebił Najświętsze Serce, Najświętszą Maryję Pannę, św. Jana i św. Marię Magdalenę. Tak samo restaurował „Drogę krzyżową”, która pochodzi z kościoła we Wróblinie (parafia Naczęsławice).

Za proboszczowania ks. Jana Sorka, w 1953 roku, w wieży kościoła powstał pożar. Chociaż nie dotknął on bezpośrednio nawy kościoła to jednak wszystko zostało bardzo zakopcone. Niestety ks. Sorek (1950 – 1953 i 1959 – 1960) nie pisał Kroniki i nie mamy zapisków dotyczących tego wydarzenia.

Ks. Bernard Bartoszek, po objęciu parafii z końcem sierpnia 1954 roku, zarządził najpierw wielkie sprzątanie: „przystąpiono zatem do gruntownego oczyszczenia i wyczyszczenia kościoła. Zadanie to chętnie, gorliwie i sumiennie wykonały miejscowe dziewczęta”. Świątynia musiała jednak wyglądać źle, czytamy bowiem zapisek: „ściany w niektórych miejscach wyglądały jak w kuźni, więc parafianie byli z tego bardzo niezadowoleni. Bardzo chętnie zgodzili się na odmalowanie kościoła deklarując pomoc. Jeszcze w listopadzie 1954 roku przystąpiono do wstępnych prac przed malowaniem. „Najpierw pod okiem i kierownictwem p. Sobka, parafianina, postawiono rusztowanie. Deski i żerdzie wypożyczyli parafianie. Poczem blisko przez 2 tygodnie, do późnej nocy, z wielkim zapałem, zdzierali parafianie zakopcone i osmolone od pożaru ściany, stalowymi szczotkami”. Początkowo prace postępowały dość szybko, bo „w grudniu, przed uroczystością Niepokalanego Poczęcia (8.XII) prezbiterium było już wymalowane”. Później przebiegały wolniej. „Nawa kościoła była malowana przez miesiące zimowe od lutego aż do maja z przerwami. Ósmego maja 1955 przystąpiono do rozbierania rusztowania. Prace malarskie wykonał malarz artysta Lempik Teodor z Czarnego Boru.” Malowidło nad prezbiterium zostało zapewne nieco zmienione, lub całkiem przemalowane, gdyż nie odpowiada ono opisowi jakiego dokonał ks. Sapok (foto: fresk z 1954).

Odnowienie świątyni dokonane w 1962 roku zostało przez ówczesnego proboszcza Ks. Zenona Dzieżę opisane bardzo lakonicznie: „Na uroczystość Serca Pana Jezusa, patrona Parafii, odmalowano świątynię straduńską. Kościół nasz przybrał piękną, świeżą szatę artystyczną. Malował Kwinta Władysław z Prudnika”. Ta restauracja wnętrza była zapewne znowu koniecznością, gdyż w czasie krótkiego, drugiego już pobytu w Straduni ks. Jana Sorka (1959-60), od pozostawionego w zakrystii nie wygaszonego kadzidła powstał pożar. Zajęły się schody prowadzące na ambonę, potem drzwi i dalej baldachim nad amboną. Kościół znowu został zakopcony. Naprawy uszkodzonej przez pożar ambony dokonał Józef Jesionek z Mechnicy. Za kadencji ks. Dzieży w 1971 roku (dopiero) przyszedł czas na wymianę dwóch zniszczonych jeszcze w czasie wojny witraży. Zaraz po wojnie założone zostały prowizoryczne okna. „W tej chwili mamy piękne, nowe witraże w dwóch oknach: pod chórem i na schodach prowadzących na chór.” – zapisał w Kronice ks. Dzieża.

Ks. Władysław Kut (1979 – 1989) już w roku 1980 czynił przygotowania do poważnego remontu wnętrza, w wyniku którego miał być całkowicie wymieniony, bardzo słaby już strop nad nawą kościoła. Nie łatwo było wówczas o materiały, w tym najbardziej o drewno modrzewiowe, ale zostało ono, po wielkich staraniach zakupione. „Już 19 kwietnia 1982 roku zaczęto stawiać w kościele rusztowania. Nadzorował temu Stora Eryk ze Straduni. Następnie został zwalony strop, który był z gipsu i już odlatywał, grożąc zawaleniem.” Ornamentyka starego stropu widoczna jest na fotografii fresku z 1954 roku (patrz wyżej). „Sufit był jak sito i miejscami było widać dach, a na ołtarzach było zawsze zabrudzone, bo odpadały całe płaty.” Prace nie były łatwe, wymagały wymiany belek nośnych i skręcenia nowej konstrukcji śrubami, a przecież wszystko odbywało się na wysokości 12 metrów. Po zapuszczeniu konstrukcji przeciwko robakom można było przystąpić do nabijania klepek. Klepki wykonane zostały w stolarni Jana Jasika ze Straduni przy pomocy mieszkańców, a nabijaniem klepek zajęli się Herbert Plosczyca i Arnold Kaisig także z pomocą innych mieszkańców. „Do połowy czerwca cały strop był już obity. Następuje mycie ścian i rozpocznie się malowanie kościoła.” Odpust ku czci Najświętszego Serca Pana Jezusa 20 czerwca, odbył się na świeżym powietrzu, przy pięknej, choć wietrznej pogodzie. Codzienne msze święte odprawiane były w sali będącego w budowie Domu Parafialnego, w pomieszczeniu gdzie obecnie znajduje się biblioteka wiejska (foto: salka w Domu Parafialnym 1982). „W sierpniu pan malarz wymalował obraz wniebowzięcia (foto: fresk z 1982 roku), a potem we wrześniu została wymalowana nawa kościoła. Następnie był miesiąc przerwy, po czym od listopada do grudnia zostało wymalowane prezbiterium oraz odnowione i pozłocone ołtarze, figury i krzyże.” Prace zostały zakończone dwa dni przed Świętami Bożego Narodzenia. „Dzieła dokonał Koch Alfred z Koźla ze swoimi pracownikami.

Ponowne malowanie wnętrza kościoła w Straduni, które dokonane było za czasów ks. prob. Konrada Kosytorza w 1994 roku jest jeszcze stosunkowo świeże w pamięci wielu parafian, nawet tych młodszych. Sam ks. Kosytorz napisał o malowaniu w Kronice bardzo krótko: „Malowanie kościoła w sierpniu 1994. Rusztowania wypożyczono z parafii Cisek. Bardzo ładne. Kościół wysoki, w najwyższym punkcie 12 metrów. Boazeria umyta. Reszta pomalowana.

Przy ogrzewanym wnętrzu kościoła następuje dość szybkie brudzenie się ścian. Ostatnie malowanie miało miejsce w 2006 roku . We wrześniu, w dwa tygodnie, sprawnie i solidnie dzieła dokonała firma p. Janusza Wicher z Żużeli (foto: malowanie 2006 i majster Janusz Wicher). Sprawę rusztowania i utrzymania czystości podczas prac, przejęli na siebie parafianie. Mężczyźni sprawnie przestawiali elementy rusztowania na kolejny odcinek, w miarę postępujących prac, a dziewczyny z gimnazjum codziennie po lekcjach doprowadzały kościół do czystości, aby liturgicznie, normalnie mógł funkcjonować. Po zakończeniu prac kobiety wykonały generalne sprzątanie.

Dzięki trosce kolejnych duszpasterzy, wielkiemu zaangażowaniu parafian, w tym kolejnych składów Rad Parafialnych oraz ogromnej ofiarności wiernych mamy w Straduni piękną świątynię, miejsce modlitwy tych, dla których wiara jest cenną wartością.

Skąd św. Marek przed naszym kościołem?

Czy wiesz dlaczego przed naszym kościołem stoi rzeźba wykonana w piaskowcu, a przedstawiająca św. Marka Ewangelistę? Czy wiesz po czym można rozpoznać, że to właśnie św. Marka przedstawia monument? (foto: św. Marek)

Może rozpocznę od drugiego pytania. – Postacie świętych przedstawione w rzeźbie, czy na obrazie rozpoznajemy po tak zwanych atrybutach, czyli przedmiotach, umieszczonych obok nich, lub trzymanych przez nie w ręce. Niektóre atrybuty przypisują daną postać do jakiejś grupy świętych, np. palma w ręce wskazuje na męczennika, lilia na dziewictwo. Postać w naszej rzeźbie trzyma w ręku księgą i pióro; domyślamy się że to Księga Ewangelii. Ten jeden atrybut to zbyt mało, aby rozpoznać czyja postać wita nas przy frontonie naszego kościoła, gdy śpieszymy na modlitwę. Patrzymy jeszcze … i dostrzegamy na dole, właściwie już na cokole, głowę lwa. Łącząc te dwa atrybuty ze sobą: księga i lew, nie mamy już wątpliwości – to św. Marek Ewangelista. Na „Ewangelistę” wskazuje trzymane księga i pióro, na św. Marka głowa lwa. Lew to charakterystyczny atrybut św. Marka Ewangelisty. – Gdy wejdziesz do kościoła popatrz na naszą ambonę. Są tam przedstawione postacie wszystkich 4-ch Ewangelistów i charakterystyczne ich atrybuty: Mateusz – twarz ludzka, Marek – lew, Łukasz – byk, Jan – orzeł.

Co do pierwszego pytania, które na początku zadałem. – Ks. prob. Bernard Bartoszek zapisał w Kronice: „ Dnia 25 kwietnia odbyła się podniosła i rzadka uroczystość. Poświęcenie kamiennej figury św. Marka Ewangelisty, którą sprawił dla tutejszego kościoła parafianin Lapczyna Józef z małżonką Katarzyną, na pamiątkę swojego zmarłego syna, śp. Teodora Marka, jedynaka, który swoją śmierć przepowiedział, a przed swoją śmiercią wszystko co dotyczyło jego pogrzebu i spadku rozporządził. Działo się to 21 lutego 1957 roku, czego świadkiem był słowa te piszący.” (czyli ks. Bartoszek). Prawda, że tajemniczo?

Wspomniany Teodor Marek miał w chwili śmierci 31 lat, był kawalerem. Lapczynowie mieszkali wówczas na ulicy Powstańców Śl. 6 (obecnie to plac pomiędzy posesjami Cichoń i Plosczyca). Teodor Marek jako 18-letni chłopak trafił pod koniec II wojny światowej na front wojenny. Nie długo wojował, bo wkrótce trafił do niewoli rosyjskiej. Na Drezno, gdzie był przetrzymywany, spadły wówczas amerykańskie bomby fosforowe. Zginęło wiele tysięcy ludzi. Teodora Marka, wraz i innymi jeńcami, przydzielono do wywożenia rozkładających się ludzkich ciał do zbiorowych mogił znajdujących się na obrzeżach miasta. By „grabarze” nie podzielili losu zabitych, pojono obficie tych młodych chłopców, w celach dezynfekcyjnych, rosyjskim samogonem, co odbiło się poważnie na ich późniejszym zdrowiu. Wytrzymali jednak!!! Uwolniony w końcu z niewoli Teodor Marek z radością wracał do rodzinnego domu i ukochanej Straduni. Tu czekała go niemiła niespodzianka. Polskie Służby Bezpieczeństwa, podejrzewając przynależność Teodora Marka do formacji SS w czasie II wojny światowej, skierowały go do przymusowej pracy w kopalni „Knurów”. Nie była to praca dla młodego chłopca o wątłym zdrowiu (Teodor Marek miał od urodzenia wadę serca). Późniejsze niedomagania zdrowia były zapewne konsekwencją jego wcześniejszych przeżyć. Po powrocie do domu, pomimo postępującej choroby pracował na kilkunastohektarowym gospodarstwie swoich rodziców, nie tracąc wewnętrznej radości życia. Pięknie grał na akordeonie. Nie opuścił żadnej wiejskiej zabawy, czy imprezy. Nie zabrakło go na żadnym „poltern abend”. Niestety, zapewne astma, albo rozwijająca się rozedma płuc, sprawiły, że coraz trudniej było mu się poruszać. Już na początku 1957 był świadom, że zbliża się koniec. W ostatnich dniach swojego życia pożegnał się z kolegami, zarządził co do swojej śmierci, a zaopatrzony na przejście w inny świat przez ks. Bartoszka – odszedł. Rodzice utracili w nim wszystko. Postanowili wówczas ufundować kamienną rzeźbę św. Marka, która za zgodą księdza proboszcza stanęła przy frontonie naszego kościoła. W kamiennym posągu uczony został św. Marek Ewangelista i uczczone zostało życie pewnego młodzieńca ze Straduni.

Wieżowy zegar

Przyzwyczailiśmy się do zegara na wieży kościoła w Straduni, że odmierza nam czas, oznajmiając nadchodzące i upływające godziny. To nic, że przy tej okazji przypomina o uciekającym życiu, bo jednocześnie przypomina nam o kochającym nas, czekającym na nas zawsze w świątyni, o każde porze dnia i nocy Bogu.

Projektanci i budowniczowie kościoła w Straduni przewidzieli dla zegara miejsce, bo na 3-ch licach wieży zostały przygotowane legowiska na tarcze zegarowe. Czy już wówczas znany był fundator zegara /?/ Na pewno 13 sierpnia 1922 roku, a więc w dniu poświęcenia kościoła zegara na wieży jeszcze nie było. Przez otworzy przeznaczone na oś zegarową wystawione były drzewce, a na nich zawieszone flagi powiewające nad tłumnie zgromadzonymi wiernymi (foto: poświęcenie kościoła 1922).

Pierwszy mechanizm zegarowy ufundowała prawdopodobnie Grafin von Gaschin z Żyrowej. Ta sama, która też była właścicielką cegielni w Krępie, gdzie wypalono cegłę na nasz kościół. Niestety nikt już nie potrafi dziś powiedzieć z jakiej przyczyny zegar otrzymał tylko jedną tarczę – tę od strony zachodniej, czyli czołowej lica wieżowego. Z prawej i lewej strony wieży, gdzie miały się znajdować dwie pozostałe tarcze, nawet otwory na oś zegara były wybite – widać to wyraźnie na starym, przedwojennym zdjęciu (foto: poświęcenie kościoła 1922), a także na zdjęciu z 2001 roku, kiedy zmieniano hełm wieży (jest to ra sam tarcza zegarowa (foto: tarcza starego zegara). Podczas II wojny światowej, chociaż wieża kościoła została uszkodzona, zegar nie ucierpiał, ale mechanizm często odmawiał już posłuszeństwa. Złotą rączką utrzymująca zegar przy życiu był dla niego p. Józef Lechnert, zamieszkujący na obecnej ul. Zielonej 1. Dokonywał potrzebnych napraw, smarował, oliwił, doglądał, a zegar wesoło wybijał godziny mieszkańcom Straduni, wdzięczny za pieszczące go dłonie, /…/ aż w końcu zegar stanął. Który to mógł być rok? Za ks. prob. Zenona Dzieży jeszcze odmierzał godziny, o czym świadczy jedyny zapis na temat zegara w Kronice Parafialnej pochodzący z 1961, informujący, że „pomalowano tarczę zegara, aby była lepiej widoczna”. Życie starego zegara na wieży straduńskiego kościoła skończyło się w październiku 1979 roku wraz ze śmiercią jego opiekuna. Józef Lechnert odszedł do wieczności 6 października 1979 roku. Potem zegar nie tylko nie chodził, ale czas dokonał na nim swoich zniszczeń. Na fotografiach z 2001 roku, kiedy zdejmowano hełm z wieży kościoła widać tarczę zegarową już bez wskazówek.

Przez 24 lata, może z przyzwyczajenia, wzrok starszych mieszkańców Straduni podnosił się na wieżę, bezskutecznie poszukując „czasu”, daremnie czekając na uderzenie zegarowego dzwonu. Aż /…/ w 2003 roku ks. prob. Konrad Kosytorz z Radą Parafialną podjęli decyzję, że przy okazji elektryfikacji dzwonów zamontowany zostanie nowy zegar. Na wieży pojawiły się tym razem 3 tarcze, a poruszający nimi elektroniczny zegar wskazuje do dziś bardzo dokładną godzinę, gdyż sterowany jest radiowo z satelity.

Podobno zegary żyją!? Starzy zegarmistrzowie mówią nawet, że posiadają duszę. Ich tykanie przypomina bowiem bicie ludzkiego serca. Stary zegar wieżowy straduńskiej świątyni umarł!!! Jego wrak (werk) leży na drugim poziomie wieży naszego kościoła (foto: werk zegara).. Przechodząc tamtędy, choć na chwilę przywracam mu życie, uderzając młoteczkiem w zegarowy dzwon. Nic i nikt jednak nie jest w stanie dać mu nowego życia. Jego czas upłynął, tak jak minął czas budowniczych i fundatorów naszego kościoła, jak minie w końcu i nasz czas na ziemi .

Bóg zapłać” osobom, które udzieliły mi niezbędnych informacji, by powyższe wspomnienia mogły być spisane i ocalone od zapomnienia.